KRÓTKIE PODSUMOWANIE PROTESTU MIASTECZKA NAMIOTOWEGO

Darek Kadulski

Po sześćdziesięciu dniach protestu w Miasteczku Pracowników Sądów i Prokuratury, w czasie którego pracownicy tych instytucji okupowali w Warszawie Plac Na Rozdrożu, doszło do podpisania porozumienia z stroną rządową. Nie był to łatwy protest. Wie o tym każdy, kto się do niego przyłączył choćby na kilka dni. Jedna z protestujących z ramienia „Solidarności” Pracowników Sądownictwa przez cały ten czas nie opuściła Miasteczka. Oddelegowani na etaty związkowe działacze „S” niemal cały czas spędzili w Miasteczku – od majowych niskich temperatur, ulewnych deszczy po czerwcowe upały i susze. Rotacyjnie do protestu dołączali, korzystający z urlopów wypoczynkowych, pracownicy sądów i prokuratur – działacze, członkowie związków i osoby niezrzeszone. W efekcie mieszkańcami Miasteczka było ok. 500 osób, które spały w 5 namiotach. Każdy z nich miał swoją nazwę: „Bieda”, „Nędza”, „Inflacja”, „Grosik” i służyły przybywającym protestującym. W namiocie nazwanym „Magistrat” mieszkał stale zarząd „S” Pracowników Sądownictwa, tam też mieścił się sztab Miasteczka i do tego miejsca w praktyce przeniosło się na dwa miesiące biuro tej ponad trzytysięcznej ogólnopolskiej organizacji związkowej. Był też „Bajok” – nieco ironiczna nazwa oparta na krakowskim regionalizmie, w której zamieszkał autor niniejszego tekstu. W „Oddziale Gospodarczym” przechowywano produkty żywnościowe i przemysłowe, prowadzono kuchnię polową. To tam każdej nocy, od 23:00 do 7:00, pełnione były warty, by inni mogli spać w miarę spokojnie, pomimo uciążliwego dźwięku samochodów jeżdżących za głowami. Była też „Sala Rozpraw”, na której odbywały się panele dyskusyjne, gdzie podejmowano gości. Każdy z nas protestujących w Miasteczku zapewne wiele przeżyć zachowa na długo w pamięci i w sercu – bo tutaj można było zetknąć się z wyrazami prawdziwej solidarności i wsparcia, ze strony pracowników warszawskich sądów, ale także mieszkańców Warszawy. Tym przeżyciom zamierzam poświęcić jednak odrębny tekst. Teraz warto pokusić się na pewne podsumowania.

Protest zorganizowany został przez Międzyzakładową Organizację Związkową NSZZ „Solidarność” Pracowników Sądownictwa. Do protestu przyłączyli się: Związek Zawodowy Pracowników Wymiary Sprawiedliwości RP (zrzeszony w Forum Związków Zawodowych), Związek Zawodowy Prokuratorów i Pracowników Prokuratury RP, NSZZ Pracowników Wymiaru Sprawiedliwości RP (zrzeszony w Ogólnopolskim Porozumieniu Związków Zawodowych), Związek Zawodowy Pracowników Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, czyli praktycznie wszystkie ogólnopolskie związki zawodowe działające w sądach i prokuraturze. W proteście, spośród związków ogólnopolskich działających w sądach, nie uczestniczył KNSZZ „Ad Rem”.

Pierwsze dni protestu mocno zainteresowały media ogólnopolskie. W Miasteczku były obecne niemal cały czas, robiąc wywiady, zdęcia, wejścia na żywo. Najwięcej – z mojej perspektywy – relacjonował wydarzenie Polsat News, także trochę czasu poświęciła telewizja TVN24. Obszerne materiały robiła TV Trwam. Dzięki stałemu kontaktowi i obecności w Miasteczku RMF FM i PAP mogliśmy informować opinię publiczną o tym, o co walczymy i co się u nas dzieje. Relacje zamieszczał też Tysol.pl dzięki temu, że nieustannie ze swoim aparatem towarzyszył nam pan Tomasz Gutry. Wspieraliśmy się międzybranżowo (pracownicy ośrodków pomocy społecznej, weterynarii, kolei, wodociągów, nauczyciele, geolodzy, rezydenci, górnicy). Przyjaźń z protestującymi pracownikami muzeów rozkwitła szybko. Wsparliśmy też pocztowców. Media jednak szybko nudzą się tematami. Trudno przykuwać uwagę opinii publicznej problemem ok. 50 tys. pracowników. Pomimo milczenia mediów i pozornej stagnacji w rozmowach ze stroną rządową działo się bardzo wiele.

Gdy dotarł do nas pierwszy raz – nieoficjalnie zresztą – tekst projektu ustawy zrobiło się gorąco. Już pobieżna analiza wskazywała na to, że tekst zawiera wiele niekorzystnych rozwiązań, jest niespójny wewnętrznie i z systemem prawa pracy w ogóle nie ma nic wspólnego. Proponowany system mnożnikowy miał być pierwotnie powiązany z najniższą płacą, a ta jak wiemy, w znacznej części zależy od rządów. Poza tym obciążanie najniższej krajowej skutkami nie wróży niczego dobrego dla wzrostu płac osób najmniej zarabiających, a historyczne wzrosty w poprzednich latach mogą za jakiś czas okazać się tyle samo warte, co kolorowe wykresy agentów ubezpieczeniowych, którzy w latach ’90 obiecywali kokosy przystępującym do licznych polis ubezpieczeniowych, które miały stanowić tzw. trzeci filar zabezpieczenia emerytalnego. Chcieliśmy więc powiązać nasze płace ze wskaźnikiem gospodarczym, który nie tylko nigdy nie przestał rosnąć od lat ’50, ale jest minimalnie zależny od rządów. Strona rządowa ustąpiła i zgodziła się na to. Do samego tekstu projektu ustawy przedstawiliśmy kilkadziesiąt uwag, z których większość została uwzględniona przez stronę rządową (w tym kwestia funkcjonariusza publicznego, dodatkowych kar, utraty stabilności zatrudniania przez kierowników itd.), co dokumentuje protokół z rozmów. Ustawa zaczęła przybierać akceptowalną formę, a sukces protestu zaczynał stawać się światełkiem na końcu ciemnego tunelu. W tym samym czasie pojawiła się ze strony związków nieuczestniczących w proteście krytyka powstającego projektu ustawy. W środowisko pracowników sądów i prokuratury poszły populistyczne informacje, że zaproponowane 22 stawki mnożnikowe będzie można pokonać w ciągu… 84 lat. Były to informacje przekazywane, także na tzw. „śniadankach” przez osoby, które o prowadzonych rozmowach nie mały najmniejszego pojęcia, bo ich związki do protestu się nie przyłączyły. Nie mogli oni wiedzieć, że projektowany taryfikator likwidował nieżyciowe stanowiska protokolanta i starszego protokolanta, a na najniższym urzędniczym stanowisku młodszego sekretarza sądowego przewidywał III, jako najniższy mnożnik, czyli wg dzisiejszego poziomu przeciętnego wynagrodzenia 3255 zł pensji zasadniczej. Na poziomie sekretarza sądowego wynagrodzenia miały startować od IV mnożnika, czyli dzisiejszych 3526 zł, a na starszym sekretarzu od V – 3798 zł. Oczywiście mnożnik miał wejść od 2021 r., a więc kwoty te musiałyby zostać zwaloryzowane o wskaźnik wzrostu przeciętnej płacy w roku 2020 i byłyby wyższe. Dodatkowo projektowany system zagwarantowałby coroczny wzrost płac bez szarpania się z rządami o każdy procent i to na poziomie minimum 270 zł (wg obecnej wysokości przec. wynagrodzenia). Ci, którzy najmniej widzieli i nigdy nie zdecydowali się wyjść ze strefy komfortu, aby protestować dla dobra pracowników, najgłośniej krytykowali i jak się okazuje, słali pisma do ministerstw i premiera, że nie chcą takiej ustawy. W efekcie ustawy nie ma. Nie ma jej nie dlatego, że są tacy silni i rząd liczy się z ich zdaniem. Nie ma jej i gwarantowanych mnożników dlatego, że moim zdaniem swoim sprzeciwem dali rządowi pretekst, by wycofał się z kosztownych zmian, które wyszłyby nam na dobre. Zaryzykuję tezy (obym nie miał racji), że straciliśmy historyczną szansę na uporządkowanie wynagrodzeń i to na wiele lat. W czasie negocjacji – co jest standardem – pewnych informacji nie przekazuje się opinii publicznej, aby nie zamykać sobie drogi do dalszych rozmów. Gdyby do protestu przystąpili, gdyby byli w łączności z resztą związków, mieliby wiedzę i wpływ. Teraz pozostaje wszystkim kanapowym krytykom i recenzentom działań innych, którzy nie odważyli się na spanie przez dwa miesiące w namiocie, krytykować tych, którzy zdecydowali się coś zrobić. W efekcie mamy jednak 1100 zł na etat zagwarantowane. Tak, jak chcieliśmy, ten rok zamknie się podwyżką 650 zł (200 zł już było w tym roku budżetowym, kolejne 450 zgodnie z porozumieniem od października), a w kolejnym będzie dalsze 450 zł. Ci, którzy chcieli bliżej nieokreślone 1000 zł niech zatem walczą swoimi sposobami o resztę, jeżeli uważają, że jest mniej i przyjdą pokazać nam wszystkim owoce swojej działalności. Na marginesie przypominam wywiad udzielony stacji RMF FM przez działaczkę KNSZZ „Ad Rem”- przewodniczącą Annę Jaromin, która na pytanie redaktora, czy gdyby żądane 1000 zł miało być dane w dwóch transzach, odpowiedziała, że byłoby to akceptowalne, gdyby było zawarte na piśmie. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o pojawiających się wielu wątpliwościach, jak rozumieć sformułowanie „średnio 450 zł na etat”. Otóż, wysokość funduszu płac kalkuluje się ilością etatów w sądach. Na poziomie budżetu państwa w części 15 dla sądów powszechnych fundusz płac zostanie zwiększony o iloczyn 450 zł i ilości etatów (450 zł x ilość etatów). Można fundusz płac porównać do wielkiego worka pieniędzy, z których wypłaca się wynagrodzenia. Jak będą rozdzielone te środki na apelacje i sądy, to zgodnie z porozumieniem zostanie omówione ze związkami w czasie rozmów, które mają wystartować we wrześniu. Miasteczko dopiero zostało złożone, a protestujący, po sześćdziesięciu dniach w namiotach na nowo przyzwyczajają się do siedzenia na krześle i spania w łóżku. Protestem walczyliśmy o środki na podwyżki, a nie podwyżkę dla konkretnego Kowalskiego (choć pośrednio także i o to). Kwota 450 zł to wysoka kwota – znacznie wyższa niż kwota na etat z roku 2016, która w wielu sądach pozwoliła posprzątać patologii płacowe, a przynajmniej znacząco je zmniejszyć. Kwota 450 zł na etat wcale nie oznacza, że każdy Kowalski zatrudniony w sądzie lub prokuraturze dostanie taką kwotę. Co więcej, z obrazowego worka pieniędzy o wielkości 450 zł x ilość etatów, trzeba też wypłacić dodatki stażowe. Nie upraszczajmy więc rzeczywistości. A jeżeli ktoś nadal niezadowolony, niech rusza po więcej i wywalczy jeszcze więcej – będziemy pewnie wszyscy kibicowali, aby się udało.