Witajcie Współgalernicy!
Dziś dzięki uprzejmości – wstać! Redaktora Naczelnego Gazety Sądowej, spocznij! Zaczynam od teraz, już zaraz, wynurzenia i bajdurzenia o naszej jakże wdzięcznej pracy. A to wszystko na żywych przykładach. Dawać mi tu jakiegoś przykłada! Nie ma? Nie szkodzi. Posłużę się własnym. A co! Skromność to rzecz w niczym nieprzydatna, a jedynie szkodliwa.
Taaa, o czym to ja miałem? Już wiem, o niekończącej się mordędze, czyli pracy w sądzie. Celowo piszę małą literą, ale po przeczytaniu całego cyklu sami zaczniecie tak pisać. No, chyba że już piszecie, ha!
Był ciepły, czerwcowy poranek, już zaraz, rok dwutysięczny. Co większe muchy i co bardziej zawiani panowie krążyli po okolicy, a Ja powolutku, na pełnym luzie człapałem do mojej nowej pracy, czyli jak już pewnie się domyślacie – do wydziału sądu. Celowo nie piszę do jakiego, bo jak wiem z doświadczenia, że wszystkie wydziały i wszystkie sądy są, jeśli nie takie same, to przynajmniej bardzo podobne. Jak dwa rewersy fałszywego szeląga. Miałem nie przeklinać, więc ad rem. Chłodna klatka schodowa, trzecie piętro, zapach stęchlizny i podejrzanej spalenizny. Ktoś pichci na schodach obiad, pomyślałem? Co za zwyczaje w tej budżetówce? Ja, człowiek pracy – czyli fizyczny, nieotrzaskany z tak wielkim światem byłem nieco zaskoczony, jednak przedarłem się przez spaleniznę, przestąpiłem progi RAJU. Bo wiedzcie, że wtedy tak właśnie myślałem, że złapałem Pana Boga za pięty i teraz to już jak w Valhalli – w dzień nauka przez zabawę, a w nocy hurysy. Ups! W środku wydziału rwetes, huk, harmider i hałas, a wszystko to otulone latającymi papierami i urzędnikami przekrzykującymi się z tłoczącymi się ludźmi. Urzędnicy zapoceni, strony zapocone. – Jak u mnie w drukarni – pomyślałem. W mojej starej pracy klimatyzacja była włączana tylko wtedy, gdy inspektor wpadał przed podaniem mu koperty z załącznikiem. Mimo że millenium tuż-tuż, a na zgniłym zachodzie „klima” jest standardem od półwiecza, to budżetówka traktuje bardzo budżetowo swoich pracowników. I natrętów, czyli petentów. Ponieważ na rozmowie kwalifikacyjnej już tu byłem, więc bez zwłoki podrałowałem przed siebie wymijając jak Arton Senna przed wypadkiem ludzi prosto do pokoiku kierowniczki wydziału. Drzwi zamknięte co by jakiś nieproszony (a nawet proszony) intruz się nie dostał. Zapukałem, wszedłem i… ściana smogu skutecznie powstrzymała mnie przed wpadnięciem na biurko, za którym siedziała wysuszona persona lat… hmm… kilkaset, paląc jakiegoś śmierdzącego rakotwora i łypiąc złym okiem na przybysza (mnie, znaczy się). Szybko przedstawiłem swoją nieskromną osobę, przypomniałem, że teraz JA tu będę się szarogęsił i poczekałem na reakcję. Trochę to trwało, bo spróbujcie zgasić peta w pełnej popielniczce (niepalący mogą ćwiczyć wyjmowanie bardzo-ważnego-kubeczka z dna zlewu po bogatym weekendzie). Jeszcze tylko siorbnęcie zimnawej kawy plujki, odsunięcie sterty jakiś tajemniczych teczek w jasnobrązowym kolorze i nasunięcie grubych okularów w rogowej, przydymionej oprawie. Szybki uścisk trupiej łapki i zostałem zaprowadzony na sam koniec raju – do maluteńkiej klitki, w której siedziały dwie przygarbione persony płci obojga, upchane między drukarkę, wielgachne szafy na akta i dosłownie zasypane papierzyskami. Radyjko z ustawioną wielce popularną stacją wesoło ryczało jakieś evergreeny. Wylądowałem w sądzie!