Streszczenie poprzedniego odcinka – „Halinka z Mariuszem naprawia drzwiczki od szafki kuchennej, ale Albert ma żal, że całowała się z Ireną”… eee to chyba nie to. Dobra, znalazłem – W poprzednim odcinku opisałem swoje pierwsze kroki kariery w sądzie. Jak kto ciekawy to niech sięgnie po Gazetę Sądową i nadrobi zaległości. Zawsze warto sięgać po Gazetę Sądową. Wiem, że brzmi to, jak reklama, ale taki mam układ z Naczelnym, więc…
Ad rem, po wylądowaniu w wydziale, usadowieniu się w rozkraczającym i syczącym foteliku wlepiłem ślepia w stareńki monitorek czarnobiały, z fikuśnymi pasami jaśniejszymi po bokach w jakiś program w trybie tekstowym. Dla mniej obeznanych ze światem komputerów – w 1998 roku na świecie okienka (Windows), OS (Macintosh, czyli Apple) były czymś więcej niż naturalnym. W moim prywatnym raju, czyli wydziale nadal byliśmy w epoce brązu. Nie szkodzi, pomyślałem, przecież w domu mam lepszy, to chyba mi się powodzi. Co prawda gry nie działały (na początku, do tego jeszcze wrócę), ale ludzie sympatyczni, choć jacyś postrachani i klimat starówki wylewa się z każdego kąta. Z każdego niezapchanego papierami. Wiedzcie bowiem, że wydział mieścił się w wielkiej kamienicy na starym mieście. Miejsce-bajka! Jak jednak się okazało, tak po kilku godzinach, że kierowniczka wydziału przypomniała sobie o mojej nieskromnej personie i postanowiła znaleźć mi jakieś zajęcie. Tak, dobrze zrobiliście, wstrzymując oddech – moja pierwsza fucha w pracy dla RP! Dostałem kupkę, tak z dziesięć centymetrów karteluszków formatu ~A6 z zadaniem „zarejestrowania”. Hmm… znaczy co? Jak już wcześniej napisałem, zostałem usadowiony z dwojgiem innych wybrańców, płci obojga, ale wzrostu jednakiego i jednakiej chęci pomocy. Nazwę ich dla ułatwienia Ilonka i Robert. Tak więc szybko mi wyjaśnili, że na dole tych karteluszków zwanych obco „zwrotkami” jest numer, który trzeba wklepać w komputer i kliknąć ENTER. I tak powtarzać, aż kupka zniknie. Ci, co czytali część pierwszą wiedzą, że pracowałem jako fizyczny i pomyślą zapewne – oho, już przepadł kolega od łopaty, tu go mamy, kompiuter go pokona. Nic z tego naiwni współgalernicy! Może i byłem fizolem (czego się nie wstydzę), ale komputer to ja już wtedy miałem w małym palcu. Tak więc, jak już załapałem co-i-jak z tym tajemniczym programem w trybie tekstowym, to zwrotki przeznaczone do rejestracji na cały dzień „sieknąłem” w trzy godziny. Byłem z siebie dumny, ale nie naiwny. No może przesadzam, naiwny to ja jestem nadal, ale jakaś część mózgownicy wyszeptała – Idź, zwiedź ten przybytek, a może coś się ciekawego trafi. I tu apeluję do wszystkich fanów chiromancji, wróżbity Macieja i innych zjawisk paranormalnych – słuchajcie głosu wewnętrznego! On się rzadko myli. Chyba że gada głosem Rocha Siemanowskiego (wy co oglądacie kanały TV sklepów, albo macie radiowęzeł w budynku sądu ostrzegający o zagrożeniu wiecie, o co chodzi). No więc wypełzłem z norki-pokoiku na końcu raju i spokojnie, przez nikogo nie nagabywany, ale za to trącany, doturlałem się na klatkę schodową, bo wiedzcie, że wydział mieścił się w kamienicy na dwóch piętrach. Na trzecim kadra niższego szczebla, dziennik podawczy, kierownik, etc., piętro wyżej orzecznicy – kilku sędziów i świeżoopierzeni referendarze oraz pokoje-graciarnie i serwerownia. I właśnie piętro wyżej mnie poniosło. Schodami, w oparach ciągłej spalenizny (tajemnicę spalenizny poznacie już niebawem, za kilka odcinków) dotarłem na piętro czwarte. Pierwszy pokój i już zaskoczenie – klimat dokładnie jak u moich wujków, których głównym zajęciem było obalanie systemu butelka po butelce. Ponury pokoik, blaszana, zamknięta na głucho szafa, jakieś zaplute biurko i… balkon! O tym już w następnym odcinku.
Do_przeczytania. I pamiętajcie – słuchajcie głosu wewnętrznego!