Darek Kadulski
Ostatnie tygodnie w sądach to okres huśtawki emocjonalnej, przebiegającej od wybuchu wielkich nadziei do wielkiego rozczarowania, wywołanego porozumieniem zawartym w Ministerstwie Sprawiedliwości 18 grudnia 2018 r. – termin nazwano nawet „czarnym wtorkiem”.
W tym tekście zupełnie abstrahuję od oceny legalności czy etyczności form protestu. Chcę się podzielić swoimi refleksjami na temat tego, co wydarzyło się w grudniu w sądach. A stało się coś wielkiego, bo pracownicy sądów, także związkom zawodowym, pokazali, że związki mogą w nich mieć oparcie. Dotąd – patrząc na poziom zaangażowania w różne akcje i ilość osób należących do związków – wcale nie było to takie oczywiste.
Protest policjantów (i innych służb mundurowych) polegający na korzystaniu ze zwolnień lekarskich, który zakończył się podpisaniem porozumienia, zainspirował także pracowników sądów. W listopadzie, w „zamkniętej” grupie użytkowników Facebooka, zaczęły pojawiać się wpisy o tym, że tę formę protestu można byłoby wykorzystać także w sądach. W ludziach korzystających z popularnego serwisu społecznościowego zaczęła pojawiać się nadzieja na możliwość „wzięcia spraw w swoje ręce” i skokowej podwyżki wynagrodzeń. Pomysł zorganizowania protestu chorobowego – zapewne nie przypadkiem i nie bez zaplanowanych działań, został wrzucony na platformę „plotki pantoflowej” i zaczął nieść się w kuluarach sądowych budynków. Nie miał jawnego przywódcy, choć zdarzały się absurdalne przypadki, że na służbowe skrzynki pracowników trafiały wiadomości z zachętą do podjęcia tej formy protestu, a w poszczególnych sądach ludzie wiedzą, kto i w jaki sposób próbował do protestu namawiać i zachęcać. Związki zawodowe nie mogły bowiem takiej formy organizować ani popierać, choć postulaty płacowe były i są słuszne i oczywiście są popierane przez wszystkie związki zawodowe. Trzeba mieć naprawdę skrajnie złe zdanie o związkach zawodowych, by myśleć inaczej. Związkowcy zawsze są wystawieni na atak – muszą więc pilnować się szczególnie, by nie złamać prawa, co pozwoliłoby postawić ich w stan oskarżenia, skazania – a w konsekwencji zawieszenia w czynnościach służbowych, a potem legalnego zwolnienia z pracy. Od roku 2016, gdy „Solidarność” Pracowników Sądownictwa bezkompromisowo zaczęła domagać się respektowania prawa do uzgadniania (w praktyce współdecydowania) zasad podziału środków na wynagrodzenia, naprawdę wielu pracodawców wolałoby wrócić do starych czasów, gdy żaden związek nie domagał się takich praw, a wiedza o tym, czy są pieniądze na podwyżki lub nagrody oraz w jakiej wysokości, była zarezerwowana dla wyselekcjonowanej grupy uprzywilejowanych. Tak więc z osłabienia pozycji związków zawodowych i utraty zaufania do nich, najbardziej ucieszą się właśnie ci, którym na tym zależy.
Termin protestu zwołanego na FB wydawał się tyleż samo absurdalny co przypadkowy. Druga dekada grudnia nie wydaje się w żaden sposób terminem strategicznym. Termin protestu policjantów (1 i 11 listopada) w oczywisty sposób nie był przypadkowy. Dodatkowo dziwiło to, że dzieje się to akurat w momencie rozliczania oszczędności. Podobnie jak w ubiegłym roku, „S” Pracowników Sądownictwa zwróciła się o to do ministerstwa. W zeszłym roku działanie te doprowadziły do przekazania znacznej kwoty na nagrody. Podobnie miało być na koniec roku 2018. Korespondencja prowadzona w tej sprawie z ministerstwem była upubliczniana przez tę organizację związkową. Informacje na ten temat były dostępne dla każdego, kto chciałby po nie sięgnąć. Nie był to więc dobry moment na protest, gdy środki miały już wędrować do sądów, pomimo niezadowolenia. W efekcie skomplikował się proces rozdzielania tych środków, który spowodował rozczarowania i konflikty.
Tutaj dochodzimy do jednego z pierwszych prawideł organizowania protestów – nie są one spontanicznymi akcjami. Organizowanie protestów to wiedza i umiejętność, a ich przeprowadzanie poprzedzone jest czasem planowania, szacowania ryzyka oraz możliwości uzyskania tego, po co się sięga. Tutaj tego zabrakło – co oznaczałoby amatorszczyznę ukrytych organizatorów albo – co gorsze – zaplanowaną akcję zniweczenia tego, co już było na finiszu i osłabienie zaufania do związków zawodowych. Głupota czy przebiegłość? Nie potrafię tego jednoznacznie rozstrzygnąć. Każdemu pozostawię to do własnej oceny.
Zanim jednak ktoś odpowie sobie na to pytanie, musi dostrzec pewne fakty, które mogą nie być pozbawione znaczenia. „S” Pracowników Sądownictwa w roku 2018 obchodziła piętnastą rocznicę swojej działalności w sądownictwie. W roku 2003 w katowickim sądzie rejonowym powstała zakładowa organizacja związkowa. W części innych śląskich sądów powstawały kolejne. Ich działalność była lokalna. Praktycznie dopiero w roku 2012 doszło do rozwinięcia się „S” w skali ogólnokrajowej. Od samego początku swojej międzyzakładowej działalności „S” organizowała protesty, pozyskiwała informacje, nagłaśniała problemy – i to skutecznie. Już w roku 2013 rozpoczęto zbieranie danych o wynagrodzeniach w sądach. Nie było to zadanie łatwe. W sądownictwie związki zawodowe działały już od roku 1991, a mimo to „S” natrafiła na bardzo duży opór, który trzeba było przełamywać, skarżąc odmowy udzielenia informacji do sądów administracyjnych. W roku 2014 powstał raport obnażający patologiczne dysproporcje płacowe osób zatrudnionych na tych samych stanowiskach i wykonujących podobną lub identyczną pracę. Raport potwierdziły kontrole Państwowej Inspekcji Pracy. Jego treść została nagłośniona i przekazana do resortu sprawiedliwości. Działacze „S” w rozmowach z kolejnymi ekipami w ministerstwie domagały się podjęcia działań, które usuną te patologie. Dwóch działaczy wystąpiło na drogę sądową w sprawie nierównego traktowania w zatrudnieniu i wynagradzaniu. Związkowcy grozili dalszymi pozwami o dyskryminację płacową. W efekcie wynegocjowano pierwszą pulę środków na nagrody roczne (10 mln zł) oraz – pomimo istniejącego od lat zamrożenia w sferze budżetowej – środki na podwyżki i równanie wskazywanych dysproporcji. W międzyczasie doszło do zmiany rządzących i nowe kierownictwo do wynegocjowanych wcześniej środków dołożyło jeszcze dodatkowe. W 2016 roku pierwszy raz od wielu lat do sądów trafiły środki na podwyżki wynagrodzeń zasadniczych i to aż o 10%. „S” uparła się, że nie ustąpi i będzie korzystała z gwarantowanego przez ustawę o związkach zawodowych prawa do uzgadniania zasad podziału tych środków. Dyrektorzy apelacyjni i pozostali pracodawcy przeżyli niemały szok, że muszą coś uzgadniać. Wszystko wyglądało tak, jakby dotąd nikt tego się nie domagał. Tymczasem w sądach związki zawodowe istnieją od 1991 roku. Kolejną przeszkodę stanowiło przekonanie wszystkich, że najpierw trzeba wyrównać dysproporcje, by budować stabilną strukturę wynagrodzeń. Innej drogi nie ma. Środki w kolejnych latach także były negocjowane z rządzącymi: – w roku 2017 – 1,3%, w roku 2018 – 2%. Wszystko to pomimo zamrożenia w sferze budżetowej. „S” wprowadziła nową jakość – informowała publicznie o tym, że są środki na podwyżki czy nagrody oraz w jakiej wysokości. Oczywiście były to środki niewystarczające. Trafiały na istniejące w sądach dysproporcje i szły głównie na ich niwelowanie. Przez to znaczna część pracowników nie otrzymywała podwyżek lub dostawała je w symbolicznych wysokościach. To musiało rodzić niezadowolenie. Także tych, którzy działając w związkach zawodowych od lat ’90, pozwolili na powstanie tych dysproporcji. Bo to związki właśnie miały wtedy możliwość zapobiec ich powstawaniu i ograniczyć całkowitą swobodę prezesów, a później dyrektorów, w kształtowaniu wynagrodzeń w sądach. „S” wzięła na siebie odpowiedzialność za naprawienie tego, na co pozwoliły w poprzednich latach inne związki zawodowe. Trzeba to wyraźnie powiedzieć, bo nie ma żadnego sensu – w imię unikania konfliktów międzyzwiązkowych – ukrywanie tego faktu. Zresztą chętnie poznam punkt widzenia tych, którzy wtedy mieli możliwość przystopowania powstania patologii płacowych. Co Was Koleżanki i Koledzy powstrzymywało przed postawieniem temu tamy? Gdybyście do tego nie dopuścili, od 2016 roku podwyżki wędrowałyby do wszystkich.
Przez lata „S” nagłaśnia wiele problemów. W roku 2015 badania Temida 2015, w których „S” partycypuje finansowo i organizacyjnie – pokazują katastrofalny stan zdrowia pracowników sądów i to, że 70% nas pracuje w warunkach sprzyjających powstawaniu mobbingu, a zaburzenia psychosomatyczne to dla nas codzienność. W roku 2017 nagłaśnia skalę rozwiązywania umów o pracę w sądach i faktyczny poziom wynagrodzeń – to w odpowiedzi na medialne wypowiedzi byłego ministra finansów, a obecnego premiera – Mateusza Morawieckiego. Raport trafia do wszystkich posłów. Cytowany jest przez media do dzisiaj. Kierownictwo ministerstwa przestaje bagatelizować skalę odejść pracowników z sądów. W projekcie budżetu na rok 2019 – część 15 – Sądy powszechne widać, że z ostrzeżeniem udało się przebić do decydentów – wskazują, że jest to palący problem. Związkowcy z „S” domagają się zmian nowej ustawy o pracownikach sądów i prokuratury. Wiedzą, że tylko dobra ustawa może trwale zmienić to, co jest złe w sądach: wynagrodzenia, brak ścieżki awansów i wiele innych problemów. Domagają się w listopadzie 2017 roku powołania zespołu, który założenia do tej ustawy opracuje. W odpowiedzi na postulat „S” minister powołuje taki zespół.
W roku 2019 pierwotnie zamrożenie w sferze budżetowej ma być utrzymane. Wyjściowa oferta rządu to 0% wzrostu płac. „S” Pracowników Sądownictwa chce 12%. Centrala związkowa prowadzi dialog z rządem i staje na zaledwie 2,3% – odmrożenia płac w całej budżetówce. „S” sądowa negocjuje dalej – nie udaje się wywalczyć zakładanych 7%, ale rządzący ustępują i w sądach wywalczone zostaje 5%. Jest to ponad drugie tyle niż w innych urzędach, ale oczywiście 5% nikogo nie satysfakcjonuje. Zresztą nadal podejmowane są działania, by tę kwotę zwiększyć.
Działania innych związków zawodowych działających w sądownictwie pozostają nieodkryte. Czy ich nie było? Czy postanowili się nimi nie chwalić? Trzeba pytać ich. „S” zawsze mówi prawdę. Nie obiecuje skokowych zmian. Informuje o wszystkim na bieżąco na swojej stronie. Idzie powoli, drobnymi krokami do celu. Oczywiście nie wszystkich to zadowala. Zwłaszcza tych, którzy od trzech lat czekają, gdy wreszcie do nich dorównają wynagrodzeniami koleżanki i koledzy, którzy zgodnie z raportem na tym samym stanowisku zarabiali nawet ponad 2 tys. netto mniej. Ludzie mają jednak to do siebie, że ulegają, gdy ktoś obiecuje im spełnienie oczekiwań. Już w latach `90 akwizytorzy dobrze wiedzieli, że sprzedają marzenia – nie muszą one być realne. Człowiek w pierwszym odruchu nie analizuje czy obietnica jest realna. I ktoś przecież obiecał.
Co robią związki zawodowe, które chcą skutecznie protestować? Zresztą nie tylko związki zawodowe – dotyczy to wszelkich protestów.
Pozwolę sobie opowiedzieć cztery krótkie historie. Dwie pierwsze zaczerpnięte są ze świetnej książki M. Boltona, pt. „Power Protest” – niedawno wydanej w języku polskim.
1 grudnia 1955 r. Rosa Parks (wtedy jeszcze McCauley) wracała w Montgomery autobusem z pracy. Była afroamerykanką, a w autobusach obowiązywała segregacja rasowa – pierwsze rzędy były zarezerwowane wyłącznie dla białych pasażerów. Gdy kierowca kazał czarnoskórym pasażerom przesunąć się na tył autobusu w celu ustąpienia miejsca białym, Rosa stanowczo się sprzeciwiła, co spowodowało zresztą, że popadła w konflikt z prawem. Zapoczątkowała w ten sposób trwający blisko rok bojkot autobusów, na którego czele stanął Martin Luther King. Około trzy czwarte pasażerów postanowiło nie korzystać z autobusów i zamienić komunikację miejską na spacery. Po roku bojkotu Sąd Najwyższy USA uznał segregację rasową w autobusach za niedopuszczalną.
Drugą osobą, która chciałem przywołać, był także czarnoskóry Abdul Durrant – sprzątacz w siedzibie banku HSBC. Za minimalną stawkę, bez umowy sprzątał również biuro dyrektora tego banku. Dyrektor zarabiał 2 miliony funtów rocznie. Abdul ok. 4,5 funta na godzinę. W 2003 roku uczestniczył w spotkaniu z dyrektorem i ważnymi osobami tej firmy już nie jako sprzątacz, ale posiadacz akcji. Pozwoliło mu to wygłosić przemówienie, w którym opowiadał wysoko postawionym notablom bankowym, jak to jest utrzymywać rodzinę za marną pensję. Jego rozmowa z dyrektorem banku opisana została przez media. Wkrótce doszło do znaczącej poprawy warunków pracy i płacy sprzątających w HSBC.
Kolejne dwie historie będą pochodziły z naszego rodzimego podwórka. Działacze „S” zdawali sobie sprawę, że realia pracy w firmach ochroniarskich są dalekie od ideałów. Umowy zlecenia zamiast umów o pracę i urągające wszelkim zasadom wynagrodzenia były standardem ochroniarzy. Szefostwo nie chciało nawet rozmawiać ze związkowcami. Do akcji została wybrana jedna z bardziej znanych firm ochroniarskich. Sprawdzono jej strategicznych kontrahentów i ustalono, że jednym jest bank, a drugim znana wszystkim sieć sklepów. Przed bankami zorganizowano pikiety, nagłaśniając, że bank kontraktuje z firmą, która łamie prawa pracownicze. Polska centrala banku próbowała pozbyć się problemu, twierdząc, że ochroniarze nie są ich pracownikami. Gdy jednak sprawę nagłośniono w kraju, z którego wywodził się bank – w obawie przed popsuciem wizerunku banku, światowa centrala skutecznie nacisnęła na polskie władze spółki. To jednak nie wystarczyło. Rozpoczęto akcję w sklepach strategicznej sieci. Tam podobnie – zgodnie z polską mentalnością – próbowano zbyć problem tłumaczeniami formalnymi: To nie nasi pracownicy. Przeprowadzono w sklepach akcję ulotkową, rozkładając na regałach informację o tym, że sieć korzysta z usług firmy, która narusza prawa pracownicze. Druga grupa działaczy pakowała na hali towary do wózków i gdy trafiała do kas z wypełnionymi po brzegi wózkami, manifestacyjnie rezygnowała z zapłacenia za towar – tłumacząc to tym, że nie będzie kupowała w sklepach stosujących tak niegodziwe praktyki. Kasy blokowały wyładowane wózki porzucone przez podstawionych klientów, kierownicy mieli mnóstwo roboty z tłumaczeniem się klientom. „S” w skandynawskim kraju, gdzie jest centrala firmy, a przestrzeganie praw pracowniczych jest standardem, wykupiła duże ogłoszenie w poczytnej gazecie – za niemałe zresztą pieniądze. Opinia publiczna szybko zainteresowała się tematem – bo naruszanie praw pracowniczych uważane jest tam za rzecz nie do pomyślenia. W efekcie polska dyrekcja sieci sklepów, próbując ratować swój wizerunek, podjęła rozmowy z szefem firmy ochroniarskiej. Zagrożenie utratą tak ważnego kontraktu spowodowało, że szefowie ochroniarzy usiedli do rozmów ze związkowcami.
Co łączy te wszystkie akcje? Sprzeciw Rosy Parks w autobusie wyglądał może pozornie na spontaniczny odruch, jednak takim nie był. Rosa była od dziesięciu lat działaczką społeczną, uczyła się tego, jak skutecznie działać, a jej sprzeciw był poprzedzony długimi przygotowaniami i był starannie zaplanowany. Potrzebna była sytuacja, która pozwoliła sprawę doprowadzić bezpiecznie do Sądu Najwyższego. Abdul z HSBC także starannie planował akcję, był działaczem społecznym, szkolił się w tym od lat, a jego wystąpienie przed dyrekcją banku nie tylko było starannie zaplanowane, ale działacze zadbali, by wśród publiczności były odpowiednie osoby, które nagłośnią tę sprawę. Czas potrzebny był także na zgromadzenie w jednych rękach takiej ilości udziałów, która pozwalała sprzątaczowi stanąć oko w oko z władzami banku. Akcja z firmami ochroniarskimi poprzedzona była wieloma miesiącami odwiedzania przez związkowców miejsc chronionych przez zleceniobiorców firm ochroniarskich, przekonywaniu ich, że warto coś z tym zrobić i zbieraniu deklaracji członkowskich, które pozwolą we właściwym momencie zarejestrować organizację związkową. Związane z tę akcją były też konieczne fundusze. Także knajpiany protest cechował się przemyślanymi działaniami i planowaniem.
Ostatnia historia pokazuje możliwości organizowania protestu także w znacznie mniejszej skali. Problem niskich płac i łamania praw pracowniczych miał miejsce w małej knajpce. Szef nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać ze swoimi pracownikami o podwyżkach. Postanowili więc zareagować. Dobrze wiedzieli, że to właśnie w weekendy szef ma największy obrót. Skrzyknęli swoich znajomych, którzy zapraszali kolejnych znajomych. Zajmowali oni w knajpce w weekendy wszystkie stoliki, zamawiając jedynie herbatę. Szef dosyć szybko zorientował się, że spadają mu dochody i nie jest to przypadek. Ta akcja także skończyła się tym, że szef usiadł z pracownikami do stołu.
Te cztery historie przytaczam po to, by uzmysłowić czytelnikom, że skuteczne protesty nie są spontaniczne. Są drobiazgowo zaplanowanymi działaniami, związanymi z ponoszeniem kosztów, opracowaniem strategii, wyznaczeniem właściwego terminu, oszacowaniem potencjalnych zysków i strat.
Zrywy, które są źle zaplanowane i źle przeprowadzone powodują więcej strat niż zysków. Wyzwolona wśród pracowników sądów energia i nadzieja – na niespotykaną dotąd skalę – została tak naprawdę zaprzepaszczona i niezagospodarowana. Ludzie, poprowadzeni przez nieznających się na rzeczy ukrytych osobach, wyszli z protestu bardziej zniechęceni niż w momencie przystąpienia do niego. To jest największy koszt. Bo nie ma nic gorszego niż z akcji protestacyjnej wynieść jedynie przeświadczenie, że nie ma się wpływu na rzeczywistość. Wszystkie organizacje pozarządowe, w tym związki zawodowe mają bowiem w swoich celach ten najważniejszy – zmienianie rzeczywistości. Doszło też do rozczarowania wśród pracowników sądów obietnicami bez pokrycia złożonymi przez tajemniczych organizatorów. Organizując bowiem akcję protestacyjną, trzeba wiedzieć o co się walczy i gdzie to coś jest. Trzeba akcję dobrze zaplanować, przygotować się na zminimalizowanie ryzyka, dysponować środkami finansowymi na obronę osób, które mogą zostać w akcji poszkodowane – trzeba im zapewnić pełną obsługę prawną, a może nawet pomoc finansową na czas pozostawania bez pracy. Wszystkie działania trzeba planować w ścisłej współpracy z prawnikami. Oczywiście trudno sobie wyobrazić, by było na to stać organizację, która nie dysponuje wystarczającymi zasobami finansowymi, bo symboliczne składki zwraca w formie rzeczowych bonusów lub nawet w gotówce w formie okresowych zapomóg. To zwyczajnie jest niemożliwe i stanowi tylko narażenie dla osób, które w dobrej wierze do takiej akcji się przyłączą. Organizatorzy protestów odpowiadają za powodzenie akcji i za bezpieczeństwo jej uczestników.
Z uwzględnieniem tych wszystkich zasad były przeprowadzone akcje służb mundurowych – wzięto pod uwagę możliwości kontroli zwolnień (inne niż większości osób pracujących), terminy, odbiór społeczny (czytelnik sam niech sobie odpowie, jak reaguje obywatel, który zamiast mandatu i punktów dostaje pouczenie, a jak ten, któremu spada sprawa z wokandy po roku oczekiwania na nią), utajnienie działań przed protestem (to, co działo się na niby zamkniętej grupie FB, przechodzi wszelkie pojęcie i naraża osoby, które tam publikowały wpisy na duże ryzyko). Ważne były też pomysły, skąd środki na zwiększenie wynagrodzeń będą pochodziły. I dużym błędem jest tutaj przekonanie, z którym spotykałem się w czasie rozmów z pracownikami, że to nie związek zawodowy jest od szukania odpowiedzi na to pytanie. Jedną z podstawowych zasad negocjacji jest to, by być do nich dobrze przygotowanym. Bez wskazywania konkretnych rozwiązań, negocjacje kończą się bardzo szybko niepowodzeniem. Nie bez powodu ustawodawca dał narzędzie związkom zawodowym (art. 28), by mogły pozyskiwać informacje konieczne do prowadzenia działalności związkowej. Analiza budżetów, sytuacji finansowej firm to podstawowa wiedza, którą trzeba zdobyć przed tym, gdy siada się do stołu negocjacyjnego. Brak tak podstawowej wiedzy skutkuje tym, co mieliśmy okazję czytać w notatce ze spotkania, które miało miejsce 18 grudnia. To kompletna porażka negocjacyjna Komitetu Protestacyjnego PPS, który zupełnie poległ na pierwszym pytaniu o źródła pozyskania środków na podwyżki. Próby ratowania sytuacji podjął się reprezentant „S” Pracowników Sądownictwa, która nie składała pracownikom populistycznych obietnic skokowego wzrostu płac i która nie wchodzi w skład owego Komitetu. Totalny brak przygotowania strony związkowej wykorzystany przez stronę ministerialną, przy jednoczesnym wykorzystaniu elementarnej techniki negocjacyjnej, polegającej na wywieraniu presji przez ponaglanie do podjęcia decyzji (musimy wypłacić do piątku, bo inaczej trzeba będzie środki zwrócić do MF) doprowadził do oczywistej przegranej.
„S” Pracowników Sądownictwa złożyła swój podpis pod tym nie-porozumieniem, dlatego że kwoty w nim zawarte nie były mniejsze od tego, co „S” wynegocjowała wcześniej – 5% w 2019 roku jak było, tak jest, kwestia nagród także była rozpracowywana przez wiele miesięcy, a informacje o działaniach w tej sprawie dostępne dla wszystkich. Przeprowadzony w amatorski sposób protest doprowadził jedynie do skomplikowania spraw związanych z wypłatą środków na nagrody i przejęciem przez ministerstwo na siebie zasad podziału środków na podwyżki wynagrodzeń w przyszłym roku. Skoro Komitet Protestacyjny PPS nie potrafił wskazać źródeł środków na wzrost wynagrodzeń o 1 tys. zł – to jak mogła uratować tę sytuację „S”, która takie źródła wskazywała? Co najwyżej symbolicznie odmówić podpisania porozumienia, którego inicjatorem byli inni.
Gdy wiemy już, że protesty nie są spontaniczne, a ich terminy przypadkowe, warto zastanowić się nad jeszcze jedną kwestią. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy ten bardzo źle przygotowany protest, został tak przeprowadzony z braku wiedzy i umiejętności inicjatorów czy w innym – ukrytym celu. Daleki jestem od snucia teorii spiskowych, ale z rzetelności trzeba wziąć taką możliwość pod uwagę.
„S” od pewnego czasu wyznacza sobie pewne cele i powoduje, że dochodzi do zmian w sądach – jawność zasad podziału środków, nagłośnienie dysproporcji i pozyskanie środków na ich równanie, systematyczne, choć niewielkie wzrosty środków na wynagrodzenia pomimo zamrożenia lub powyżej wskaźnika wzrostu w sferze budżetowej – to są realne sukcesy osiągane na drodze dialogu, manifestacji, protestów, a do tego dobrze udokumentowane i trudne do zakwestionowania. Nie przyciągają one wielkiej uwagi i pozbawione są „efektu wow”, bo to praca systematyczna. Doprowadzenie ludzi do rozczarowania taką mozolną i systematyczną działalnością związku zawodowego powoduje znaczący ruch wśród osób, które będą się ze związków wypisywać. Takie przetasowanie w oczywisty sposób korzystne jest dla tych organizacji, które działalność związkową niedawno rozpoczęły i najważniejsze jest dla nich pozyskanie nowych członków. Taka sytuacja daje okazję przejęcia pewnej ilości członków. Związki zawodowe, które przez lata i tak wiele nie robiły, może na całej akcji chciały coś zyskać, by móc pokazać, że coś jednak robią. Bilans jednak jest smutny. W ludziach wyzwoliła się tak duża energia i nadzieja, że łza się w oku kręciła, gdy się patrzyło jak solidarnie – w dobrej przecież wierze – podejmowali próbę zmiany swojej sytuacji. Jak się okazuje, inicjatorzy akcji zachowali się skrajnie nieodpowiedzialnie, gdyż nawet Komitet Protestacyjny PPS nie potrafił przy stole negocjacyjnym przedstawiać argumentów na miarę sytuacji, która miała miejsce w sądach. Rozczarowanie odbijało się będzie czkawką jeszcze długo zarówno tym, co nie potrafili spełnić rozbudzonych nierealnych nadziei, jak i tym, którzy w ciągu ostatnich lat postawili na systematyczne zmienianie sądowej rzeczywistości. W powszechnym przekonaniu wszyscy trafiają do jednego worka z napisem „ZWIĄZKI ZAWODOWE – NIE DOTYKAĆ”. Wobec tak dużych emocji i rozczarowania – przynajmniej w pierwszym odruchu, nikt nie będzie roztrząsał, kto jest sprawcą całego niepowodzenia. A utrata zaufania do związków zawodowych – w Polsce, gdzie i tak nie jest z tym dobrze – to przegrana pracowników we wszystkich sytuacjach, które wymagają pilnowania, by zasady w sądach były jasne, regulaminy pracy korzystne, a środki z funduszów socjalnych wypłacane tak, jak powinny. Bez związków zawodowych – czy to się komuś podoba, czy nie – pracownicy nie mają najmniejszej możliwości sprzeciwiać się pracodawcom i wpływać na swoje warunki pracy i płacy. Żadnej!
Jest jeden plus tej całej akcji – pracownicy sądów pokazali związkom zawodowym, że potrafią się zjednoczyć, zsolidaryzować. Dla związkowców w sądach to nowość. Do związków zawodowych należy niewielki procent pracowników. Ilość członków związku jest sygnałem zarówno dla związkowców, jak i dla pracodawcy, że pracownicy nie rezygnują z upominania się o swoje. Związkowcy wiedzą, że mają poparcie załogi. Gdy do tego dojdą jeszcze otwarte rozmowy członków z działaczami i wspólne obmyślanie działań – zmiany stają się bardzo realne. Przy dotychczasowych doświadczeniach z protestami i manifestacjami, które cieszyły się znikomym zainteresowaniem pracowników – to bardzo ważny sygnał dla związkowców. Byleby tylko pracownicy nie postawili kolejny raz na amatorszczyznę. Nie trwońmy tej energii. Wkurzenie pracowników to motor zmian. Wiele wskazuje na to, że „S” będzie Was potrzebowała wkrótce do wzmocnienia nacisku. Jednak nie liczcie na to, że przeczytacie o tym przed akcjami na portalach społecznościowych.