ZWOLNIENIA SPOSOBEM NA PODWYŻKI

Protest policjantów polegający na korzystaniu ze zwolnień lekarskich nazwany został przewrotnie „psią grypą”. Jego skutkiem stało się podpisanie porozumienia gwarantującego wzrost wynagrodzeń w ciągu dwóch lat o 1.100 zł (650 zł w roku 2019 i 500 zł w roku 2020). Po policjantach zawrzało wśród służby więziennej, strażaków, a teraz słychać też o celnikach. Wrze także w polskich sądach, na forach i profilach gromadzących nisko opłacanych pracowników polskiego sądownictwa powszechnego. Słabo wynagradzani, z wstrzymaną od wielu lat waloryzacją, coraz głośniej zaczynają wyrażać niezadowolenie. Nie pocieszają ich wzrosty funduszu płac od roku 2016, gdyż większość tych środków pochłonęło równanie rażących dysproporcji płacowych, które wytworzyły się na przestrzeni wielu lat. W roku 2019 mają zostać pierwszy raz od wielu lat odmrożone ich pensje o zaledwie 2,3%. W sumie na wzrost funduszu wynagrodzeń przewidziano 5% więcej środków. To kropla w morzu potrzeb. Jednocześnie wzburzeni pracownicy czytają w mediach o tym, że sędziowie dostaną wysokie podwyżki na poziomie ponad 600 zł. W przypadku Trybunału Konstytucyjnego będą one sięgały nawet 2.100 wynagrodzenia zasadniczego, a Sądu Najwyższego – 1.600 zł. – Nie będę się zastanawiała ani chwili dłużej – pisze rozżalona urzędniczka na jednym z forów internetowych. – Najwyższy czas, po ponad dwudziestu latach, rozstać się z sądem. – Dostają policjanci, nauczyciele, ale nas zawsze się pomija – wtóruje jej koleżanka po fachu.

Większość obywateli nie ma pojęcia o realiach ich pracy i nie wie, że dzisiaj nie tylko nie zajmują się piciem kawy, ale nie mają czasu nawet zjeść śniadania i skorzystać z kodeksowej przerwy. To od nich zależy sprawność postępowań, jak szybko korespondencja z sądu dotrze do obywateli, czy będzie miał kto protokołować na rozprawach, przygotować wpis spółki do rejestru czy nieruchomości do księgi wieczystej. Związkowcy zwracają też uwagę na to, że na urzędników zrzucane są często także obowiązki należące do sędziów. Od lat związkowcy z „S” Pracowników Sądownictwa i media donoszą o tym, że pracują w złych warunkach, narażeni na mobbing i złe traktowanie. W sektorze prywatnym są coraz częściej mile widzianymi kandydatami. Nauczeni skrupulatności, dokładności, zasad administrowania dokumentami dla prywatnego przedsiębiorcy są cennym nabytkiem. Odchodzą z sądów nie tylko za lepszymi pieniędzmi, ale też po to, by pracować w ludzkich warunkach. – W sądzie nigdy nie będzie takiej sytuacji w której będę wiedziała, że wykonam swoje zadania – można przeczytać w sieci. – To praca syzyfowa. Ta presja i świadomość, że ile bym nie włożyła zaangażowania, nigdy nie podołam ilości obowiązków, jest nie do zniesienia. Człowiek nawet boi się iść na urlop, bo w tym czasie nikt nie wykona pracy. Powrót po urlopie to wielki stres, a ból brzucha zaczyna się już kilka dni przed końcem urlopu.

Przeciążeni pracą i ogromnym stresem lawinowo odchodzą z pracy w sądownictwie. W roku 2017 odeszło z sądów ponad 1.800 pracowników, którzy nie zajmują się orzekaniem – czyli nie są sędziami, ani asesorami, czy referendarzami sądowymi. W pierwszej połowie tego roku odeszło ich ponad 1.200 osób. To ogromna skala, która bez realnego wzrostu płac spowoduje wkrótce zapaść sądownictwa. Ci, co zostają w sądach nie nadążają z ilością pracy i szkoleniem nowych pracowników. W wielu sądach nie udaje się znaleźć chętnych na wakujące miejsca.

Wszystko wskazuje na to, że dla rządu to ostatni gwizdek by zaradzić sytuacji.